Wszyscy huczeli na temat zbliżającego się końca świata. Dzięki tej całej paranoi, chyba nie ma już człowieka, który by nie słyszał o pradawnych Majach. Osobiście mnie to cieszy, bo jednym z wielu moich marzeń jest podróż do ich kolebki. Jednak zbytnia ekscytacja tym wydarzeniem stawała się nieco nużąca. Tak, wiem – ja też o tym piszę. Ale muszę coś zrobić z myślami, które mnie zalewają. Znajomi zarzucali się treściami o 21.12 na FB, czy na uczelni. Ja po prostu się temu wszystkiemu przyglądałam w ciszy i czekałam. Całkowicie przecież nie można wykluczyć końca świata. Nigdy nie wiadomo, co się z nami stanie. Kiedyś nie istnieliśmy, równie dobrze w niedalekiej przyszłości może nastać nasz kres.
Szczerze mówiąc nie czekałam na dzisiejszy koniec świata, jednak kiedy Kuba wyszedł ode mnie kilkanaście minut po północy, spojrzałam na zegarek i…poczułam zawód. Dziwne uczucie. Oczywiście nie chciałam, żeby świat się skończył, ale może podświadomie pragnęłam czegoś. Choćby drobnego meteorytu, zwykłej burzy, czy gradobicia. Zdaję sobie sprawę z tego, jak absurdalnie to brzmi, ale cóż, kto mi zabroni marzyć. A może chwilowo cierpię na brak adrenaliny lub szukam sposobu na zajęcie czymś głowy?
Miałam jeszcze jeden “plan” co do końca ludzkości. Drobną nadzieję, że tego dnia wyłączą Internet, odłączą bieżącą wodę, czy zablokują sieci komórkowe. Dla większości cywilizowanych ludzi byłby to z pewnością koniec. A ja bym miała ubaw. Dzień bez Internetu nawet dobrze by mi zrobił. Wiadomo jednak, że nikt nigdy umyślnie nie zrobi czegoś takiego. Znaleźliby się tacy, którzy wytoczyliby sprawy w sądzie i po zabawie.
Jest godzina 1:12. Wciąż żyję i mam się dobrze. Melduję brak niepokojących świateł na niebie, czy spadających meteorytów. Cisza, spokój, świat się nadal kręci. Cóż, pozostaje mi chyba tylko iść spać.
